SUBSKRYBUJ

Dawid Więckowski

Wstęp do postreligii

27 października 2024



Wprowadzenie w temat

 

Esej, który Państwo czytacie, jest próbą wyrażenia poglądu, który jak mniemam, jest poglądem popularnym, aczkolwiek z powodu kontekstu historyczno-kulturowego nie doczekał się swego pełnego wyłonienia w perspektywie społecznej. Zagadnienia duchowości w Polsce niemalże całkowicie zagarnięte zostały przez władze kościoła powszechnego. Słowa takie jak Bóg, lecz również mniej oczywiste, jak wiara czy zbawienie, silnie sprzęgły się z jednym wyłącznie poglądem na świat – panującym obecnie katolicyzmem.

 

Tekst ten ma na celu rehabilitację pojęcia religii poprzez przywrócenie właściwego, rzec by esencjonalnego, jej znaczenia, jako najgłębszej i najbardziej żywotnej części ludzkiej egzystencji.

 

Postaram się także wykazać łączność pomiędzy religijnością a duchowością, nie stawiając obu po dwu przeciwległych stronach. Posłuży mi to do zobrazowania dramatycznych konsekwencji wynikłych z odseparowania tychże aspektów całości. A dokonam tego bez jakiegokolwiek przywiązania do jednej wyłącznie tradycji religijnej. Pojęcie duchowości, w rozumieniu, jakie współcześnie przyjmuje się dzisiaj, zostało ukute dość późno i przyjęte dla wyróżnienia się od religijnego instytucjonalnego dogmatyzmu. Taką odsłonę religijności mam, jednak za niezgodną z jej pierwotną istotą, a winę w tym przypisuję raczej ludziom, żądnym władzy, szalonym, bądź najzwyczajniej głupim. Różnice pomiędzy religijnością a duchowością opiszę w dalszej części tekstu.

 

Oczyszczenie naleciałości, które wraz z czasem przyległy do pojęcia religii, uważam za przedsięwzięcie konieczne, ponieważ te oddalają ludzi od jej prawdziwego piękna, majestatycznej wzniosłości i pierwotnej mądrości. Niechaj słowa te posłużą tym, którzy w powszechnie panującym „ustroju religijnym” nie odnaleźli pocieszenia. Oby udało się nam wyłuskać siłę potrzebną do sprostania problemom współczesności, wydzierających się spod smogu informacyjnego chaosu, braku pewności i egzystencjalnej samotności, wskazując na potrzebę głębokiego przeżywania, jaką jest Życie, w swej jednej jedynej istocie.

 

Religia w systemie edukacji

 

Nie ukrywam, iż napisanie tego tekstu ma dla mnie znaczenie iście osobiste. Będąc dzieckiem, spotykałem się z wieloma sprzecznościami występującymi w sferze religijnej. Moi rodzice nigdy nie byli żywiołowymi propagatorami religijnego poglądu, aczkolwiek każde z nich, zapytanie o nią wprost, nagle zmieniało swoje spojrzenie. Moja mama robiła się poważna, i taka jakby bardziej życiowa, ojciec zaś pogrążał się w skomplikowanych rozważaniach. Pośrodku znajdowałem się ja, starający się wyłuskać sens całego tego dziwnie przejmującego zjawiska.

 

Pamiętam swoją irytację wynikłą ze sprzeczności, jakimi karmiony byłem w szkole. I nie mówię tu wyłącznie o kwestiach wiary, a obecnym systemie edukacji w ogóle. Bez drwiny, szczerze zazdroszczę tym, dla których szkoła była przyjemnym doświadczeniem, niedrżących na myśl o byciu ocenionym i niezadręczających się poczuciem bycia niezrozumianym i poniżonym przez przymus ciągłego poruszania się w schematach. Nie uważam, aby oświata dobrze realizowała swą ideę Nauki. Liczy się wyłącznie wiedza, z pominięciem rzeczywiście potrzebnych umiejętności życiowych. „Wychowanie do życia w rodzinie” – przedmiot, z nazwy swej obiecujący, realizowany był w lęku prowadzącej, jednostronnie. Powszechnym i bezwstydnie powtarzanym poglądem było nie przyjmować ów przedmiotu za faktycznie istotny. A szkoda. 

 

Nie łudzę się, że każdy w równym stopniu potrzebowałby od szkoły takiego „życiowego przysposobienia”. To zrozumiałe, iż nie każdy wymagałby nauki wyrażania emocji czy otwartej etyki na różnorodność podejść z poszanowaniem idealizmu młodego człowieka, konfrontującego go z wymogami współczesnego świata. Niemniej uważam, że nadużyciem oświaty jest uznawać, iż ta rzeczywiście uczy, skoro wyłącznie przelewa bez refleksji wiedzę, częstokroć całkowicie nieprzydatną, milcząco pomijając to, co rzeczywiście ma znaczenie dla pełnego życia. Wiem również o tym, że w miejscu tym odezwać mogą się ci, którzy twierdzą, że tego typu umiejętności powinno wynosić się z domu, lecz właśnie… powinno.

 

Pewną nadzieją na zapełnienie tej luki zdawać by się mogło, miała być wykładana w szkołach, z racji jej związku z etyką, religia. Powołując się na samą, jednak nazwę przedmiotu zauważyć można bardzo znaczące przekłamanie. Otóż religia w szkołach wypowiada się wyłącznie o religii katolickiej, co uważam za zjawisko oburzające. Pomija przy tym nawet spuściznę wierzeń i praktyk hinduistycznych czy głębię taoizmu filozoficznego, a i nawet marginalizuje inne odłamy chrześcijaństwa, nie mówiąc już o tradycjach mniej upowszechnionych, choćby tradycjach szamańskich czy iście religijnych wątkach etycznych i metafizycznych stoicyzmu. Stronniczość ta przyczynia się do skojarzenia pojęć religijnych u wielu wyłącznie z wiarą kościelną, wyjaławiając tym samym faktyczne przesłanie niesione przez własne księgi. To niemała szkoda, gdyż taki sposób nauczania całkowicie pomija to, co w religii absolutnie najważniejsze.

 

Istota religii

 

Dla zrozumienia druzgoczących konsekwencji zubożenia pojęcia religii należy zwrócić się do genezy zjawiska religii w ogóle i wykładnią tą odpowiedzieć, dlaczego upowszechnienie, tego co w esencjalne, ma tak duże znaczenie.

 

Z racji różnych definicji, w tym i funkcji religii, trudno jednoznacznie określić jej początek. Osobiście przemawiają do mnie odkrycia archeologiczne wskazujące na pochówek zmarłych ludzi prehistorycznych. Bynajmniej to nie z powodów zdrowotnych, związanych z toksycznością rozkładających się zwłok niegdysiejsi odprawiali swych pobratymców, zakopując ich w ziemi. Gdyby bowiem wyłącznie to było celem ich czynu, wówczas prawdopodobnie truchła rzucaliby gdziekolwiek, byleby w znacznym oddaleniu od własnego miejsca pobytu. Stąd domniemywać możemy, iż powód takiego karkołomnego aktu był znacznie mniej prozaiczny. Długo jeszcze przed okresem osadniczym człowiek obawiał się śmierci, jednocześnie uświadamiającej mu jego małość, jak i wielkość, i niewytłumaczalność świata. Zdaje się, iż właśnie ów doświadczenie tworzyło w nim pewnego rodzaj rytuału, mającego na celu opanowanie trwogi związanej z ulotnością egzystencji. Nie sposób nam zbyt wiele powiedzieć o religijności ludzi prehistorycznych, aczkolwiek z całą pewnością stwierdzić można, iż zalążek religijności tkwi właśnie w nich, a więc i w nas.

 

Lęk oraz uczucie majestatyczności niejednokrotnie nawoływało do ukształtowania pewnego rodzaju kultu. Jest to kwestią o tyle oczywistą, o ile spojrzy się na naturę człowieka w ogóle. Powszechne są pytania o sens w chwilach szczególnie dramatycznych. Wykrzyczane czy wyłącznie w myślach wypowiedziane: „dlaczego?” jest naturalną reakcją człowieka, gdy ówczesny porządek zostaje zachwiany. Podobny mechanizm zadziewał się w naszych przodkach. Tragedie, w jakich uczestniczyli odbywające się — porównując do obecnych czasów — w trudnych warunkach bytowych, rodziły w sercach czujących niezrozumiałe przerażenie, domagające się odpowiedzi niosącej poznawcze ukojenie.

 

Nie tylko, jednak lęk pożerający wszelkie tkanki nadziei na nieśmiertelność wytwarzał kult. Wraz z trwogą, bowiem otwiera się przestwór niewytłumaczalnej potęgi. Dla tych, którzy za życia przepracowują swe ograniczenia, wyłania się duchowa pewność czerpana z majestatu Wszechrzeczy, jakkolwiek byłoby ją nazwać. To zrozumiałe, iż taka wzniosłość powodowała pragnienie zrozumienia. Kultura wciąż jeszcze nieświadoma siebie, ów zrozumienia poszukiwała w wiecznie obecnym otaczającym świecie. Hymny Rygwedy będące pierwszą częścią kanonu religijnego hinduizmu obfitują w poetyckie opisy tajemniczej natury, która z czasem, poprzez częste i osobiste doń odniesienia, zyskiwała cech osobowych. W ten sposób powstały bóstwa.

 

Odnosząc się, jednak do bardziej antropologicznego ujęcia religii, adaptującej się na gruncie zmian społeczno-kulturowych, należy stwierdzić, iż ta, sama w sobie, dojrzewała w czasie. Nie oznacza to, jednak iż w perspektywie indywidualnego doświadczenia nie mogła rozwinąć się w pełni już wcześniej. To oczywiste, iż powszechna świadomość duchowa nie musi pokrywać się z duchowością jednostki. Wyłącznie wyobrażać możemy sobie, jak wielu wychodząc od kultu bóstw utożsamianych ze zjawiskami przyrodniczymi, w sercach swych rodziło duchowość niemniej głębszą, niż współcześni ponadkulturowi mistycy. Różnice między nimi mogą być znaczące, aczkolwiek łączy ich wspólny rdzeń, nierozróżnialny w doświadczeniu doniosłości istnienia. Wyodrębnienie tegoż aspektu wskazuje na pewną ponadczasową istotę, niepodlegającej historycznej dynamice.

Religia jako zjawisko egzystencjalne jest wyrazem pytań najtrudniejszych o rzeczy najbardziej tajemnicze. Czy, jednak udaje się jej na pytania te odpowiedzieć? Jeśli byłoby w niej poszukiwać niepodważalnego i niezachwianego wytłumaczenia to z całą pewnością nie, lecz czy o to w niej właśnie chodzi? Otóż religia, podobnie jak filozofia, nie stawia sobie za cel odpowiadać, a pytać. Obie są wyrazem poszukiwań, cząstkowych założeń, niezdarnych ujęć. Obie nie raczą się gotowymi rozwiązaniami, przez co obie tak często się ze sobą splatają. Religia, ujmowana tutaj jako dziedzina, za przedmiot swój bierze niewytłumaczalność, która w duchowym wglądzie misternie konstruuje wszechpotęgę zasilającą i budującą maszynerię widzialnego, jak i (przede wszystkim) niewidzialnego świata.

 

Oczywiście na część pytań o mechanizmy rządzące światem udało się nam, jako ludzkości, odpowiedzieć. Ukłon należy się tu rzeszom naukowców, którzy nierzadko w poświęceniu, lub w czystym zafascynowaniu własnym przedmiotem, wznieśli posągi udogodnień oraz opisali szeroką gamę zjawisk, które niegdyś z niewiedzy nosiły nazwy bóstw. Czy, jednak udało im się odpowiedzieć na pytania najgłębsze? Jeżeli nawet na drodze lekarskiego materializmu, jak określał to William James, przyszłoby nam określić organiczne źródło naszych namiętności, to czy odsłoniłoby to ich nieuchwytną intelektem tajemnicę? Jeśli nauka wzniosłaby się na swe wyżyny, to niesposobna byłoby jej zaspokoić niektórych z dociekań, które jak zdaje się, dla wszystkich organizmów z rozbudowanym przodomózgowiem, stanowią źródło piekącej tęsknoty, za tym co tak piękne i niezrozumiałe. Dynamicznie rozwijająca się dziedzina neurobiologii może wskazać organiczne mechanizmy stojące za doznaniami mistycznymi, trudno jednak, aby stała się ów doznań poezją. Mniemam, iż religia, w tym szerszym i esencjalnym ujęciu, jakie przedstawiam w tekście, zaniknie dopiero wraz z konwersją cywilizacji ludzkiej na roboty. W wizji tej bowiem cały umysł ludzki zostałby zrekonstruowany, a wszelkie niedopowiedzenia zapełnione.

 

Religia służy doświadczaniu tego, co niewytłumaczalne, by w procesie sercem uczyć się, przestwór ujmować, niźli głową starać się go zrozumieć. W drodze swego rozwoju religia przechodzi różne fazy, rozwija się nie mniej, niż poszczególne dziedziny naukowe. Jej powszechne pojmowanie, zwłaszcza w instytucjonalizowanej formie, jest jednak zacofane. Należy wyraźnie to podkreślić, religia (nie dogmat kościelny czy jakakolwiek mitologia, a religia w ogóle) nie stoi w sprzeczności z nauką, gdyż w sobie właściwej metodologii opracowuje obszary, które nauce są niedostępne. Ani religia, ani nauka nie powinny wchodzić w swoje kompetencje, chyba że, celem wytknięcia rażących błędów, jak bezkrytyczne przyjmowanie mitologii, jako biorącej się z faktycznych historycznych wydarzeń, jak również religii do nauki, gdy stara się przepchnąć swój niepokorną względem tego co nieodkryte, materialistyczną wizję rzeczywistości.

 

Monopolizacja językowa religii

 

W odpowiedzi na pytanie o to czym religia nie jest, zdecydowanie odpowiadam: dogmatem. Oczywiście w miejscu tym nie chciałbym przeczyć temu, jakoby religie nie opierały się o unifikujące zbiorowość założenia. Te, jednak są jej częścią, nie są zaś z nią tożsame. Błąd ten stanowi ważny czynnik, dla którego dogmat brany jest za istotę religijności, nie zaś jako jeden z wielu środków do jej zgłębienia. Szkoda, jednak że wielu duchownych, choć zgodziłoby się z moimi słowami, to w wypowiedziach swych  nieustannie do ów dogmatów się odwołują, jakby uchwycenie świętości odbywać mogło się wyłącznie przez jedyny akceptowalny przez nich system teoretyczny. Z irytacją słucham księży, którzy poruszając kwestie egzystencjalne, bez jakiegokolwiek wyjaśnienia wplątują w swe wypowiedzi postać Chrystusa czy Boga Ojca. Wielu z nich, skądinąd ludzi bardzo inteligentnych i żyjących w poczuciu misji, straciło umiejętność mówienia o dobru, wierze czy absolutności w sposób bezpośredni. Zdecydowanie nie przekonuje mnie to, iż terminologia religijna oraz mitologiczne odniesienia są konieczne do wyrażenia przekazywanych przezeń głębokich treści. Nie przeczę, jednak, iż mogą być pomocne. Pisząc powyższe słowa, przypomina mi się przypadek Pierre de Chardina – francuskiego jezuita, twórca ortogenetycznej teorii, wedle której wszystkich ludzi łączy jeden cel powszechnej jedności. Chrystus w jego dziełach jest początkiem i końcem wszystkiego, zaś Bóg duchem zarządczym procesem ewolucyjnym. Tak szerokie i filozoficzne ujęcie Chrystusa i Boga przyczyniło się to tego, iż przestał być czytelny ich związek z pismem świętym. Dla wielu mu współczesnych stało się zrozumiałe, iż w miejsce tej dwójki spokojnie wstawić można było innych przywódców religijnych i innych bogów. I tak właściwie się stało. Otóż ten jezuicki teolog, rzec by orędownik chrześcijańskiego poglądu na świat, stał się idolem New Age’u, rozgrzewając serca hipisów i eklektycznych myślicieli, bynajmniej poprzez (rzekome?) odnoszenie się do biblijnej mitologii.

 

Takie językowe pogmatwanie wywiera dramatyczny wpływ, na to, jak wygląda społeczny rozwój duchowości. Nieustanne powoływanie się na metaforę doprowadza, iż to, co za nią stoi, przestaje być bezpośrednio pojmowane. Zatarły się współcześnie społeczne debaty na temat dobra czy sensu, na ich gruncie wyrosły rozbudowane religijne dogmatyczne spory. Wieloletnia indoktrynacja rozpoczynająca się już od niemowlęctwa (chrzest w katolicyzmie) odciska trudne do usunięcia piętno, którego przyszłe umysłowe otwarcie nie zawsze jest w stanie objąć. Najuczciwiej odwołam się w tym miejscu do własnego doświadczenia. Jestem osobą zainteresowaną różnymi kulturami. Nie ukrywam swojej słabości do rozważań filozoficznych i religijnych. Gdy, jednak pomyślę o Bogu, mój umysł mimowolnie kieruje się w stronę jego biblijnego pojęcia. Nie chroni mnie przed tym świadomość rozlicznych chińskich czy buddyjskich bóstw. Nie chroni mnie nawet świadomość Bogów ujmowanych jako absolutności, jak Brahman czy Iśwara. Kriszna oraz Śiwa mają swoje najwyższe wcielenia, które traktowane są jako wszystek bytów tego świata. Muzułmanie rozpowiadają się o rozlicznioimiennym Allahu. Filozofowie przedchrześcijańscy, jak choćby Ksenofanes czy Arystoteles kreślą wizję jednego Boga. Plotyn w swej emanacyjnej teorii dochodzi do — można by rzec — boskiej Jedni. Spinoza w swych racjonalistycznych rozważaniach wznosi doskonały byt, który nazywa Bogiem. Przykładów jest tutaj bez liku, a przecież silę się tu wyłącznie na Boga pojmowanie, jako Absolut. Nawet plemiona afrykańskie mają takiego, to choćby Mulungu w Afryce Wschodniej czy Nyame w Afryce Zachodniej. Z grzeczności nie powołuję się na Bogów stworzycieli, których liczba jest znacznie większa. Dlaczego, więc gdy pomyślę Bóg, pewnego wysiłku mentalnego (na szczęście z biegiem czasu coraz mniejszego) muszę użyć, aby nie pomyśleć o Bogu chrześcijan?! Wieloletnie powszechne ignorowanie, zakrawające na kłamstwo, różnorodności ścieżek duchowych odcisnęło na mnie swoje piętno. A dobrze wiem, że nie jestem jedyny.

 

Przypomina mi się wypowiedź jednej z osób uciekającej z amerykańskiej sekty scjentologów. Przez pewien czas żyła ona na wyspie wraz z innymi członkami quasi religijnego ugrupowania. Stanowiło to o jej pewnym większym niż przeciętnie zaangażowaniu w życiu sekty. Nie była ona bezpośrednio do czegokolwiek przymuszona, ani więziona. W każdym momencie mogła opuścić wspólnotę. Jej uwikłanie, jednak było innego rodzaju. W akcji ucieczkowej, płynąc na łodzi nieustannie zastanawiała się nad tym czy słusznie postępuje, opuszczając niegdyś wspierających ją ludzi. Za każdym razem, gdy starała się dokonać rozrachunku swej decyzji, pojawiał się w niej głos, którego słowa wymodelowane były przez specyficzne słownictwo używane w trakcie spotkań grupy. Definicje nawet podstawowych słów, zainfekowane zostały sekciarską propagandą, uniemożliwiając uciekającej osobie myśleć własnymi myślami. Tym to właśnie jest językowa niewola — odbierającą osobistą wolność subtelną ekspansją sposobu myślenia.

 

Ta intruzywność słowna ma swoje daleko idące konsekwencje. Ta emocjonalna monopolizacja nie tyczy się wyłącznie pojęcia Boga, tyczy się również pojęcia religii oraz wiary. Choć raczej powszechne jest, iż istnieją inne religie to ta, w której kręgu się wychowywaliśmy, w umyśle najpewniej zachowa najżywsze obrazy. Chcę być dobrze zrozumiany, nie chodzi tu nawet o to czy ktoś wychował się w religijnej rodzinie. Jak wspominałem na początku, moi rodzice raczej wyłącznie w skrytości pielęgnowali swą duchową wrażliwość, nie uchroniło mnie to jednak od wszędobylskiej propagandy o rzekomej wielkości wiary chrześcijańskiej. Stan rzeczy takiej odbiera ludziom faktyczną wiarę, prawdziwego Boga (czy jakkolwiek byłoby Jego, czy To nazywać). Paradoksalnie instytucja, która w swych założeniach miała dbać o duchową kondycję społeczeństwa, dotkliwie ją nadwyręża. Skutki takiej niekompetencji potrafią być katastroficzne. Stawiając pierwsze kroki w dokonaniu apostazji, naczytałem się o tragicznych przypadków silnych reakcji lękowych dzieci karmionych wizjami piekła. Pamiętajmy, takie zniewolenie rozprzestrzenia się nie tylko w czynach, a również i w słowach. Nie jesteśmy na to skazani, lecz wyplenienie tego, co usilnie było w nas wdrukowywane, nie dokona się poprzez impulsywnie podjętą apostazję czy intelektualną otwartość umysłu. Uwolnienie się z automatycznie narzucających się skojarzeń do nieświadomej swej istoty religii wymaga osobistego zaangażowania. Stawka, jednak jest duża. Przed nami piękno istnienia czekające na odkrycie w rzeczach, które większości wydawać mogą się nic nieznaczącą prozą; piękno, o którym nigdy nie możemy do końca wiedzieć, czy odsłoniło swą pełnię. Wielu mogłoby wydawać się, że dosięgają tego, żyjąc bez religii, uznając ją za niepotrzebną, lecz zapewniam, odrzucili wyłącznie dogmat, przy okazji tłumiąc w sobie świętość. Religijności bowiem nie da się odrzucić — każdy z nas jest istotą religijną.

 

Być może część z czytelników odbierze mnie niezgodnie z mą intencją i wzdrygnie się na myśl, iż mieliby w cokolwiek wierzyć. Skoro, bowiem system, w którym wzrastali, monopolizuje doświadczenie religijne, to być może warto byłoby odwołać się do innego systemu, bardziej otwartego i racjonalnego. Otóż nawet niekoniecznie. Nie chodzi, bowiem, aby w coś wierzyć a wierzyć tak w ogóle, w samo istnienie. Nie ma to znaczenia czy ktoś z nas jest muzułmaninem, śiwaitą czy choćby buddystą, ważne jest, aby krzewić w sobie duchową głębię. W istocie to można być nawet agnostykiem czy ateistą, byleby tylko swym czynem i słowem wzmacniać to, co nieuchwytne, dające siłę, miłosne zrozumienie i zachwyt nad życiem. To jest prawdziwa religijność.

 

Spór o istnienie Boga

 

Przeszkodą do rozumianej wiary, przedstawionej w tekście tym, może być kolejny mentalny schemat wszczepiany w nas od maleńkości przez kościół katolicki, a jest nim spór o istnienie Boga. Literalnie nazywa się to orzekaniem o statusie ontologicznym. W tym, co w naszym kręgu kulturowym nazywa się hinduizmem, współistnieje wiele nurtów. Część z nich wpada do większej rzeki, część zaś płynie własnym nurtem, przeplatając się z innymi i na inne nurty wpływając. Nie istnieje tam, jednak spór o istnienie Boga. Można przez to odnieść wrażenie, iż różnorodność ta uczy hindusów tolerancji. To raczej mało prawdopodobne, aby hindus powiedział: Mój Bóg jest prawdziwy, a Twojego nie ma. Oczywiście, zdarzą się również i ci zapalczywi, aczkolwiek rozpowszechnienie takiej mniej lub bardziej jawnej dyskryminacji  czyjegoś wyznania jest znacznie rzadsza. Bierze się to między innymi z większego rozpowszechnienia praktyk duchowych, niż ma to miejsce w kulturze rzymsko-katolickiej. Bóg (jakkolwiek byśmy go nazwali: Jednią czy Absolutem) jest w kulturze wschodniej tym, co się czuje, a nie tym w co się wierzy. Rzecz jasna jedno i drugie może być tym samym. 

 

Richard Dawkins krytykując religię odnosi się głównie właśnie do takiego sposobu wiary; wiary w dogmaty, w tym również dogmatu o istnieniu Boga. W czymże bowiem ucierpieć miałaby żywa wiara, jeśli usunąć z niej rozważania o istnieniu Boga? Co jeśli uznać Boga wyłącznie za koncepcję wypracowaną przez ludzi na drodze ewolucji? Koncepcję inspirującą, wzniosłą i strukturalizującą rzeczywistość. Co jeśli „wierzę w istnienie Boga”, zamienić w „wierzę Bogu, bo daje mi to siłę, niezależnie od tego czy istnieje, czy nie”. Uważam za uprawnione mówić także o wierze w Świat, jako ekwiwalencie wiary w Boga; ekwiwalencie niedosłownym, ponieważ przypuszczalnie związanym z różnymi duchową praktyką, aczkolwiek przynajmniej, bardzo sobie bliskim na poziomie samego doświadczenia.

 

Wróćmy jednak na moment do samej  wiary w Boga. Dziwne to i niekonsekwentne, iż jeśli zapytam kogoś o to, czy w siebie wierzy, opowie odpowie mi o tym, czy jest pewny siebie. czy czuje się siebie pewny. Najczęściej zaś gdy pytam o to, czy wierzy w Boga, odpowiada mi, o uznaniu lub nie jego istanienia. czy uznaje jego istnienie. Pomyślcie, jakież pomylone by to było, jeśli to ktoś zapytany o to, czy w siebie wierzy, odpowiadałby na pytanie o to,  czy istnieje! Absurdem tym, zdaje się, przesiąknięte jest cały katolicyzm, dla którego istotniejszym stało się poznawcze uznanie istnienia Boga, niż faktyczna w niego wiara. Konsekwencją tego jest to, iż wielu ludzi, zamiast zbliżyć się do Boga (czy absolutności), oddaliło się od niego, zrażeni nielogicznością wywodów i niewyrażoną irytacją w chęć chęci zrozumienia kwestii ducha po swojemu, osobiście, bez gmatwającego powiernictwa.

 

Religia a duchowość

 

Być może część z czytających uzna, iż mieszam pojęcie religii z duchowością. Zauważając tę ewentualność, czuję się w obowiązku wyklarować swą myśl, przybliżając swe rozumienie obu pojęciom ć. Duchowość, a w prawdzie przeżycie duchowe, uznaję za istotę religijności. Żadna faktyczna religia nie może obyć się bez uczucia majestatyczności, wzniosłości czy zwać inaczej, świętości. Religia to oczywiście nie tylko sacrum, a także wspólnota czy opisywane wcześniej dogmaty. Część z Was z pewnością powie, iż dodatki te, wzrastające ponad istotę religii (a więc i przeżycie duchowe) są zbędne, a nawet i utrudniające rozwój duchowy. Uważam jednak, że jest inaczej i postaram się przedstawić to na przykładzie tak zwanego „zen bez buddyzmu”.

 

Buddyzm zen — jeden z głównych mahajanistycznych odłamów buddyzmu — nacisk swój postawił na tak zwaną dhjane, czyli medytację. Praktyka ta, choć wysoko ceniona we wszystkich nurtach buddyjskich, nigdzie inaczej nie została zaakcentowana tak silnie, jak w buddyzmie zen, rodząc rozliczne pisma o medytacji, jego celu (czy raczej bezcelowości) czy ustanawiając soteriologiczną koncepcję wyzwolenia zmysłów, poprzez satori, czyli to, co w literaturze zachodniej najczęściej określane jest jako oświecenie. Buddyzm zen jednak nie jest systemem całkowicie oderwanym. Swe korzenie upatruje w indyjskim przesłaniu Siddhartha Gautamy, pierwszego buddy, którego legendę rozumieją na swój właściwy sobie sposób. Dla ukształtowania zen z pewnością przyczyniły się także wpływy chińskie oraz japońskie, nadając mu pewnego subtelnego minimalistycznego szlifu. Co tyczy się, jednak zen na zachodzie jest zupełnie inną historią.

 

Powierzchowne rozumienie dzieł buddyjskich, przefiltrowane przez wpływy filozofii zachodniej oraz zachodniego sposobu myślenia zubożyło zen, sprowadzając go wyłącznie do praktyki medytacyjnej, zatracając rdzenne przesłanie. Skrajnym tego przykładem może być szeroko rozpowszechniony mindfullness, całkowicie wyrzuty z rozważań metafizycznych czy etycznych. Takie wybrakowanie konsekwentnie blokuje możliwość pełnego duchowego rozkwitu, a jednocześnie upodabniając się do ścieżki duchowej, daje fałszywy sygnał, iż jest to wszystko, co religia (za którą uznaję także buddyzm) może zaoferować. Także duchowość bez religii (choćby nawet opartej o dokonania naukowe, m.in. mistycyzm naturalistyczny) to za mało. Trudno jest bowiem odnaleźć się, gdy mamy podany wyłącznie cel, acz mapa jest całkowicie pusta. Oczywiście pogłębianie ducha taką w nieznane podróżą jest, aczkolwiek podjęte wcześniej rozważania oraz wskazówki tych, którzy przebyli już kawałek drogi do samego siebie, ma znaczenie. Jak również wspólnota czy podręczna (przyjmowana jako założenie, nie fakt) koncepcja umysłu czy świata naprawdę pomagają.

 

Pisząc  powyższe słowa, zauważam, jak wiele jest we mnie lęku przed tymi, którzy zarzuciliby mi brak zrozumienia duchowości, jako kierunku ku wyzwoleniu się ze schematów czy koncepcji właśnie. Przytyku tego spodziewać mógłbym się najbardziej od zwolenników, niepoprawnie pojmujących własny nurt, neoadwajtystów, zwanych również niedualistami, czy innych mniej lub bardziej świadomie wpływom filozofii tej ulegających. Broniłbym się, jednak pytaniem o to, czy faktycznie udało im się odrzucić ego, skoro korzystaliby z niego, tocząc ze mną spór. Nie sposób bowiem żyć w świecie bez żadnych poznawczych struktur. Całkowite wyzbycie się rozróżnialności charakteryzującej umysł skazałby nas na zezwierzęcenie, oddając w łaskę instynktów. W istocie bowiem również ci, którzy skupili się na duchowości, pojmując ją jako przeciwną religii, własnej religii podlegają — wierzą innym założeniom (dogmatom), będąc częścią innej wspólnoty.

 

Czy tego chcemy, czy nie, tworzymy  osobisty konstrukt rzeczywistości, nieobiektywny, tylko nasz własny, wiążąc go z wyznawanymi wartościami czy życiowymi celami — tworzymy w ten sposób własną religię. Lecz w istocie to nie do końca własną. W swych konstrukcjach bowiem nieuchronnie ulegamy trendom, rzec by innym religiom. Ciekawie o kwestii tej pisał Juwal Noah Harari wskazując na to, iż humanizm czy kapitalizm spełnia wszystkie wymogi, przyjętej przez niego definicji religii. Każda z takich ideologii ma swoje wady oraz zalety i nie musi przyjmowana być w pełni. Współczesne nurty społeczne, jednak nie posiadają w sobie zbyt wielu rozważań o kwestiach najogólniejszych, niewytłumaczalnych i do głębi przejmujących.

 

Znaczącą próbą stworzenia koncepcji doświadczenia życia w swej istocie jest egzystencjalizm. Ze swą propozycją przedstawienia kondycji człowieka, powstrzymując się od orzekania o kwestiach ostatecznych z całą pewnością, wysunął prawdziwie interesujący i godny substytut klasycznych religii. Wraz ze swoimi absurdami oraz ontologicznymi wzmiankami wniósł olbrzymi wkład w to, co w religiach jest rzeczą konieczną — pociechę w nieuniknionym poprzez sam fakt istnienia, cierpieniu. Swój wkład w rozwój świadomości cywilizacyjnej miał również New Age. Pomimo krytyki, którą został obciążony, ciężko byłoby odmówić mu zasadności proponowanego przez niego podejścia unifikującego i ponadkulturowego. Wspomniałbym także o dokonaniach wizjonerskich fizyków czy chociażby matematyków na dobre rozjaśniających kilka z palących, i ówcześnie w magiczny sposób tłumaczonych, ciemnych plam ludzkiego poznania. Wszystkie powyższe cywilizacyjne osiągnięcia mam za uzupełniające do zagadnień religijnych i z nimi tworzące pełnię. To dla mnie zrozumiałe, iż ktoś odszedłby całkowicie od nurtów religijnych, lecz jeśli wciąż potrafiłbym zachwycać się światem, wzruszać jego pięknem i chłonąć tajemnicę życia bez prób fałszywego tłumaczenia jej, jest dla mnie osobą zarówno duchową, jak i głęboko religijną. Niechaj, jednak nie zapomina o dyscyplinie dnia codziennego, niezbędnej w rozwoju duchowej wrażliwości. Błędem jest, bowiem zatrzymywać się na samym poznawczym rozumieniu duchowości (czy religijności!) bez faktycznej praktyki ukierunkowanej ku przestworowi nieosiągalnej tajemnicy.

 

Postreligia

 

Nie będę ukrywać, iż jeśli ocenić miałbym kondycję społecznej świadomości duchowej, wystawiłbym jej niską ocenę. Winę za to obarczam głównie nie tylko żenująco funkcjonujące instytucje religijne, lecz również nastawiony wyłącznie na zdobywanie wiedzy system oświaty. Obie są uwstecznione. To oczywiste, iż nie są to jedyne czynniki. Kolejnym z wielu, acz znaczącym, był rozległy rozkwit uniwersalizującej duchowości XX w., który ostatecznie przyczynił się do spłycenia duchowości tradycyjnej. Rzec by, iż religia utraciła swój charakter, wiążąc się raczej z doznaniami duchowymi, nie zaś samym życiem w ogóle, prostotą codzienności  i pokorą,  niezbędną dla produktywnego działania. Nic w tym dziwnego, że ruch odrodzenia czy bardziej wyzwolenia ze schematyzmu religijnego tak silnie splótł się z powszechnym zażywaniem narkotyków. To, co przyniósł New Age, jednak odrzućmy jak drugą skrajność. Pierwszą jest traktowanie dogmatów, jako upoważniających do mniej lub bardziej uświadomionego braku tolerancji dla różnorodności i rażącej ignorancji.

 

Zastanówmy się, jednak teraz w jaki sposób funkcjonujemy bez ukonkretyzowanego oparcia w systemie religijno-duchowym. Aby niepotrzebnie nie przedłużać, odpowiem — żyje się nie najgorzej, lecz niepełnie. Okazuje się bowiem, iż naturalna religijna skłonność każdego z nas, siłą rzeczy i tak, i tak znajduje swe ujście. Niegdysiejsze mity przerodziły się w opowieści o superbohaterach, ulubionych postaciach z książek czy życiach celebrytów. Kosmologia zastąpiona została naukową wizją rzeczywistości, w której to, co nieodkryte albo pokornie zostaje pominięte, albo fantazyjnie (i częstokroć) zagmatwanie zapełnione. Doznań duchowych dostarcza muzyka, gry, seriale, poezja. Na wyciągnięcie ręki dostępne stały się odmienne stany świadomości, niekiedy łudząco podobne to tego, co niegdyś kojarzone było wyłącznie z religijnym kultem. Wzruszamy się, uwznioślamy, kochamy. Pozornie wydawać by się mogło, iż sfera duchowa, choć z dala od religijnych skojarzeń, rozwija się dobrze. Uważam, jednak że jest inaczej.

 

Odejście od tradycyjnie rozumianej religijności, uwidacznia się przede wszystkim wśród młodego pokolenia. Tendencję tą zauważyć możemy, chociażby w gabinetach psychoterapeutycznych i psychologicznych, gdzie głównym tematem rozmowy staje się brak sensu. Wraz ze wzrostem zamożności niektórych państw, punkt ciężkości z potrzeb bytowych, przesunięty został na potrzeby niematerialne. Jednocześnie różnorodność poglądowa, będąca spuścizną globalizacji, dającej rozliczne możliwości, powoduje chaos w umysłach nieukształtowanych jeszcze młodych ludzi. Tenże informacyjny zgiełk odcina od subtelnej zmysłowości, zastępując go ucieczkami w sztuczny świat stymulacji cyfrowej. Dla mózgu nie ma znaczenia czy bezpośrednio doświadcza rzeczywistości. Obrazy wyświetlane na ekranach laptopów czy smartfonów są dlań dostateczny. Nasze „podłączenie” do urządzeń elektrycznych karmi układ nerwowy, skutecznie go zaspakajając. Ów zaspokojenie, jednak pozbawione jest konieczności interakcji ze światem naturalnym. W istocie powiedzieć można, iż nie wymaga niemalże żadnych starań, bo nie wydaje się szczególnie trudne, aby odpalić Netflixa i puścić następny odcinek. Zakładając, iż jest to thriller, ilość dopaminy wytwarzanej w trakcie jego oglądania, porównywalny być może mógłby być do walki albo ucieczki w zetknięciu z niebezpiecznym zwierzęciem. Człowiek w trakcie takiej konfrontacji wykonuje bardzo wiele ruchów. W trakcie oglądania serialu zaś… siedzi, albo częściej leży. Nagromadzone neuroprzekaźniki  — czy ujmując to prościej — napięcia nie znajdują wówczas swojego ujścia. Postawmy teraz pytanie, jak w związku z tym, najpowszechniej przedstawia się duchowość współczesnego człowieka?

 

Brak potrzeby bezpośredniego uczestnictwa w świecie przyrody, narażenia na warunki atmosferyczne czy choćby najzwyklejszą nudę, sprawiło, iż doświadczenia ostateczności zostały zamazane. Rozpowszechnienie wszelkich udogodnień zatarło wszechobecność ludzkiej niedoli i jest to rzeczą wspaniałą, niemniej warto pamiętać o tym, iż zatarcie to jest w najlepszym przypadku niepełne, a w większości wyłącznie pozorne. Koniec końców każdemu z nas pisana jest śmierć. Ów egzystencjalny fakt na różne sposoby może być w nas ignorowany, nie da się mu jednak zaprzeczyć. Prawdą jest, iż narażeni jesteśmy na dotkliwe choroby. Bo nawet jeśli nie ucierpielibyśmy cieleśnie, uszczerbku doznać możemy w sferze psychicznej, w postaci depresji, zaburzeń lękowych czy choćby życiowego niespełnienia. Żadne leki czy technologia nie wyleczą miłosnego odrzucenia, czy egzystencjalnej pustki. Część z powyższych trudności możliwa jest poprzez oddziaływania psychoterapeutyczne (choć i te wymagają osobistego zaangażowania klienta), część z nich jest jednak sprawą ducha, przez co rozumiem, ustosunkowania się w relacji z tym, co niezrozumiałe i do głębi przejmujące. Same abstrakcyjne rozważania czy postmodernistyczne uznanie wielości stanowisk w tym nie pomoże. Potrzeba faktycznej duchowej praktyki, sięgającej głębiej, niż same myśli.

 

Człowiek współczesny pozbawiony przekonujących, godnych zaufania, tyczących się wszystkich odsłon życia, odniesień w sferze religijno-duchowej rozdarty zostaje pomiędzy tym, co mówi mu tradycja, a tym, co w postaci śmiesznych filmików w internecie daje mu chwilowe, acz faktyczne ukojenie. Ten sam człowiek, grając w grę wideo uświadczając w swej przygodzie istotnego dla niego fabularnego wątku, okraszonego podniosłą, klimatyczną muzyką, doświadcza prawdziwie uduchowionego stanu. To fantastyczne! Niemniej, problem pojawia się, iż w tej jego „praktyce duchowej” brakuje porządku oraz ogólniejszej struktury, odniesień do zagadnień etycznych, interpersonalnych, egzystencjalnych czy nawet kosmologicznych. Poczucie świętości posiada wiele różnorodnych form, przez które może być doświadczane. Dlatego całkowicie poważnie piszę o graniu w gry wideo, jako jednej z ewentualnych elementów duchowej drogi. Chciałbym, jednak wskazać na to, iż zamknięcie się na jedną taką formę jest błędem. Prawdziwe zadbanie o duchową sferę wymaga nauczenia się ów świętości także w środowisku niedostarczającym dodatkowej dawki bodźców, w ciszy i prozaicznej codzienności, a ponad wszystko — w samym sobie.

 

Jeszcze kilka lat temu zdecydowanie powiedziałbym, iż antidotum na tego typu problem jest medytacja. Dziś, jednak uważam ją za niewystarczalną, ważną i drogocenną, aczkolwiek niewystarczalną. Uświadomienie to przychodziło po wielokroć, w różnych kontekstach i pod wpływem różnych doświadczeń. Z racji na założenie o niewielkiej objętości samego tekstu, opiszę wyłącznie jedno z nich. Po długim czasie frustracji, jakie przeżywałem w związku z pianinem, powróciłem do swego pierwszego instrumentu — gitary klasycznej. Ambitnie powziąłem zamiar zagrania transkrypcji na gitarę utworu Astora Piazzolli — wybitnego argentyńskiego XX wiecznego  kompozytora. Nauczenie się utworu zajęło mi około miesiąca. Do dziś nie gram go płynnie. Nie jednak o performatywności swego wykonania  chciałbym się tutaj rozpisywać, a o romantyczności, jaką w związku z nim odczułem. Idąc do pracy, w rozmyślaniach przysłuchiwałem się wewnętrznym dźwiękom, serce me stało się wówczas gorące. Wybitnie latynoskie brzmienia kompozycji drgające strunami wyobraźni zrodziło we mnie gorące duchowe doznanie. Powróciły do mnie obrazy namiętnie oglądanych w nastoletniości melodramatów — niezwykłej żywości, młodzieńczego porywu i bezkompromisowości w wyrazie uczuć. Romantyczna miłość, którą karmiłem się poprzez działa kinematografii, na nowo rozgrzała me serce. Nie mam wątpliwości, iż to, co wyłoniło się we mnie, ma charakter mistyczny. Doświadczenie to konsekwentnie przybliżyło mnie do miłosnej odsłony ducha. Kontynuacja owego procesu dopełniła się w przychylniejszym spojrzeniu na wiarę chrześcijańską, poprzez którą przyjąłem boże miłosierdzie, pełne dobroci, nieco szalonej i bezwzględnej. Dla jasności, doświadczenie to nie sprawiło, iż zacząłem nazywać się chrześcijaninem czy odrzuciłem swą praktykę medytacyjną, a po prostu zrozumiałem bardziej duchową głębię. Podkreślę to, jednak cząstka duchowej miłości rozświetliła mą twarz bynajmniej poprzez samą medytację, a w toku życia, spełnianego w dyscyplinie i otwarciu na jej formy. Zaczynając naukę utworu, nie myślałem o duchowych uniesieniach. Podyktowała mną ambicja, zwieńczenia doznałem w Bogu (jakkolwiek tylko byłoby ów miłosierdzie nazywać).

 

Rozważaniami i opisami tymi staram się zaprezentować wielość odsłon zagadnień religijnych, usiłując odłączyć je do tradycyjnego rozumienia. Wyobrażam sobie, iż jeśli wiedza o klasycznych nurtach religijnych została zapomniana, nikt w świecie naszym nie wiedziałby, kim są Jezus czy Budda, to moim zdaniem religia i tak by istniała; istniałaby bowiem w nas, kierując nieustannie w stronę Nieodgadnionego. Skazani jesteśmy na niewiedzę, natura nasza zaś domaga się zrozumienia. Neurobiologicznie tłumaczę sobie to tym, iż religijność nasza bierze się z rozrostu przodomózgowia, który wraz z pierwotnie adaptacyjną funkcją myślenia, niejako wszczepia w nas świadomość ograniczoności, niemożliwej do odkrycia tajemnicy — świętości, co do której nasze ustosunkowanie się, jest kluczowe do tego, jak czujemy własne życie. W związku na powyższe postuluję, przestańmy myśleć o religii wyłącznie w perspektywie religii chrześcijańskiej czy powiedźmy chińskiej, a zacznijmy myśleć o religii w ogóle. Wątki jej bowiem rozproszone są w szerokości całej kultury ludzkiej. Nie twierdzę, jednak że wszędzie w równym stopniu. To serca i umysły nasze, jeśli w świętości widzeniu wyćwiczone, nawet w nieporządku i niezgodzie, wzniosłość potrafią odnaleźć. Co, jednak samych dzieł kultury się tyczy to mniej lub bardziej, religijnymi możemy je nazwać. Albo postreligijnymi, jeśli kto by wolał. Bo w postreligijnych czasach żyjemy, gdzie koniecznością naszą, jest świętość nie tylko w starych księgach odnajdywać, nie tylko w duchowości nawet, a ogromie różnorodności, która o ile bardziej uświadomione, silniej głębi przynależy i przestwór nieznany przybliża.

62-100 Wągrowiec

Kościuszki 30 (parter)

dawieckowski.pl

dawieckowski@gmail.com

(+48) 734 475 192